Igor
Zaidel, ur. w 1965 r. w Moskwie, zamieszały w Berlinie. Swoje prace od lat pokazuje
na całym świecie.
Self made selfie - fotografie Igora Zaidl’a
Wystawa
prezentuje cykl fotografii czarno-białych z lat 1997-1999. Autor przy użyciu
odlewu swojej twarzy dezintegruje swoje ja. Ukazuje je w otoczeniu symbolicznych
przedmiotów, prowadząc ironiczny dialog z twórczością m.in. Jürgena Klauke.
Prowokuje, pyta, polaryzuje i scala, a wszystko to w kontekście wszechobecnego
w naszych czasach nadętego selfie.
Katarzyna Rymarz: Igor, w Twoich fotografiach pojawia się maska zdjęta na podstawie Twojej twarzy, co symbolizuje?
Igor Zaidel:
To nie ja. To tylko maska – destrukcja sztucznej osobowości. Jest to również
gra z obiektem antropomorficznym. No i naturalnie odrobina prowokacji.
To
jedynie fragment z gipsu. Poczucie okropności kształtuje się w głowie odbiorcy,
podczas gdy mnie nic nie jest. Na tym bazuje cała idea. Z kolei poszczególne
symbole, to np. żelazko jako symbol tego, co w każdym z nas płonie. Buty jako
symbol upokorzenia.
K.R: A co
z pewnymi surrealistycznymi asocjacjami?
I.Z.:
Tak, oczywiście. To hołd złożony fotografii lat 20, a także Jürgenowi Klauke.
Jest to rodzaj dialogu z nim w nieco ironicznej formie. On jest także ironiczny
w swoich pracach. Klauke był przyjacielem mojego profesora, któremu tym samym
również składam hołd. Holger Matthies, mój profesor wykonywał bardzo
surrealistyczne lecz kiczowate prace. W związku z tym, to co robię można też
interpretować jako pewnego rodzaju grę z ich spuścizną wizualną.
K.R.: Prezentowane
fotografie są analogowe, kiedy je wykonałeś?
I.Z.: Te
negatywy są stare, wykonane pomiędzy 1997 – 1999 rokiem.
K.R.: A
jak uzasadnisz pokazywanie tych fotografii właśnie teraz, w obecnych czasach?
I.Z.: Wcześniej
trudno było wykonać selfie. Najlepiej było iść do fotografa. Wszelkie
ustawienia zaskakiwały i zadziwiały widza. Publika sądziła, że jesteś właśnie
taki jak się pokazujesz na zdjęciach.
Ja użyłem
maski jako symbolu teatralności. Dystansu. Teraz istnieją miliardy
mistyfikowanych selfie.
Zalewa nas
mnóstwo sztucznie nadymanych obrazów, które nic nie znaczą. W konsekwencji
nasze twarze nic nie znaczą. Są tylko jak maski. Może w 1997 roku przewidziałem
to. Sam nie wiem. Coś nieuchwytnego wisiało w powietrzu. Poczucie, że coś stanie
się z naszą indywidualnością, że będzie jej mniej. Selfie to właśnie takie
nadymanie obrazu, które powstało na skutek digitalizacji technologii robienia
zdjęć.
K.R.: I
na tym tle, wszechdominujących obrazów cyfrowych, komórkowych zdjęć i zalewowi
zdjęć w Internecie, jak Ty się czujesz jako Artysta? Jakie jest Twoje miejsce?
I.Z.:
Przeważnie czuję się jak woźnica usadzony za kierownicą samochodu. Myślę
jednak, że to normalne. Zasady kompozycji czy ustawiania świateł nie zostały
odwołane. Po prostu świat zapełnił się ogromną ilością wizualnych śmieci. Koty,
gołe ciała, bóg wie co. Mam wielką nadzieję, że z czasem ilość tych śmieci się
zmniejszy, bo to jest tak jakby trzeba było jeść fast food każdego dnia.
To
niekorzystne dla psychiki.
prace
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz